„200 tys. to minimum. To minimum, inaczej to nic” – powiedział szef państwa ukraińskiego Wołodymyr Zełenski 21 stycznia podczas Światowego Forum Ekonomicznego w Davos. Jego odpowiedź była kontynuacją poprzednich podobnych wypowiedzi ukraińskiego prezydenta, które aczkolwiek mają podparcie w przeprowadzonych rozmowach z liderami Francji oraz Wielkiej Brytanii.
Mniejsza liczba zdaniem Zełeńskiego nie będzie w stanie zapobiec nowemu atakowi Rosji. 200 tysięcy to część gwarancji bezpieczeństwa, których potrzebuje Ukraina.
W Davosie prezydent Ukrainy wspomniał także o możliwym żądaniu z boku prezydenta Putina dotyczącego pięciokrotnego zmniejszenia liczebności armii ukraińskiej. Jego zdaniem jeśli Ukrainie uda się utrzymać armię liczącą ponad 800 tys. żołnierzy, to ona razem z Europą będzie siłą zdolną nie tylko do obrony, ale i do odparcia Putina”.
Jednocześnie Zełeński stwierdził, że Federacja Rosyjska „jest w stanie wysłać na wojnę 1,5 miliona żołnierzy”.
Francuskie, brytyjskie a nawet polskie wojska mogą stanąć twarzą w twarz z Rosjanami i pilnować pokoju na Ukrainie. Choć w kraju nad Wisłą od takiego pomysłu na razie uciekają wszyscy politycy nawet z opcji najbardziej przyjaznych Ukrainie. Pierwszy plan narodził się w głowie prezydenta Macrona. To dzięki niemu temat Europejczyków z bronią w Ukrainie zaczął przybierać realne kształty. Oczywiście nie chodzi tu o bezpośrednią walkę z żołnierzami rosyjskimi, ale o zadbanie o utrzymanie rozejmu, jeśli taki uda się wynegocjować.
Europejska wyprawa wojskowa w kierunku Moskwy mogłaby składać się z kilkunastu brygad, liczących łącznie około 150-200 tysięcy żołnierzy. Ale czy ma takie siły Europa w obecnej chwili? Ostateczne decyzje zapadną oczywiście w ministerialnych gabinetach Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Hiszpanii, Włoch, Polski i Litwy.
Ukraina na pewno nie może być pozostawiona sama sobie, bo to zagrozi dalszą okupacją jej terytoriów, ogromną falą migracji na granicach z UE a co najgorsze – możliwym wciągnięciem doświadczonych i zaprawionych w walce z Rosją żołnierzy ukraińskim do konfliktu z państwami europejskimi. I to nie spędza snu z powiek Szolzowi, Tuskowi, a szczególnie premierom Słowacji i Węgier – Fico oraz Orbanowi.
Gdy tylko światło dzienne ujrzały pierwsze informacje o planach zaangażowania polskich sił zbrojnych w misję pokojową na Ukrainie, zaczęła pojawiać się opinia, iż nie jest to najlepszy pomysł z uwagi na położenie geograficzne Polski. Polska ma już doświadczenie prowadzenia walk z Rosjanami na terenie Ukrainy razem ze sprzymierzonymi siłami Ukraińskiej Republiki Ludowej w 1920 roku. Wówczas Polacy razem z petlurowcami wypędzili bolszewików aż za Dniepr i mogli dalej skutecznie walczyć gdyby nie ogólne znużenie się narodu wojną i braków w zaopatrzeniu. Wówczas Ukraina nie mogła liczyć na Francuzów i Brytyjczyków. Obecnie sytuacja jest z goła inna. Wołodymyr Zełeński nadal chętnie przyjmowany jest na salonach europejskich, strumień pomocy militarnej z różnym sukcesem ale wciąż płynie na wschód a sytuacja na linii frontu nie wygląda aż tak tragicznie jak piszą niektóre media.
Jasne że dla Polski jak i dla Niemiec czy Rumunii priorytetem jest obrona własnego terytorium i ochrona obywateli. Ale odsunięcie zagrożenia zbliżenia się Rosji na odległość wystrzału z wyrzutni GRAD czy armatohaubicy jest znacznie gorsza. Zabezpieczenie pokoju na Ukrainie to także misja. Która pozwoli zapomnieć na długi czas o III wojnie światowej i „utraconych pokoleniach” z powodu tej wojny.
Marek Sztejer