Mój sąsiad, świętej pamięci nierób ale kapuś, pił i bił. Pił za swoje a bijał żonę – też swoją, i swojego synka.
Facet był niezaduży, chudziutki, brzydki jak małpi zadek, a żonka – i owszem, ładna fest baba.
Pijackie awantury bywały u nich co noc, ale… wicie, rozumicie, żonka ważna persona, zatem nikt nie wzywał, każdy uszy po sobie…
Facet pił, pił, aż się zapił na śmierć.
Odetchnęli?
Ależ skąd – syn, teraz już dryblas 20-letni… też pił i bił.
Czy bywał lepszy?
Ano, nie – kiedyś w pijanym widzie swoim malutkim synkiem wyłamał drzwi w od szafy.
Dlaczego?
Po prostu to była i jest dla tego człowieka norma.
Świat zastany, jedyny, jaki znał.
A kobiety w tym domu?
Wszak wykształcone, ogładzone…
Ale wyniosły ze swoich domów (zapewne nie lepszych) zasadę: jak nie bije, to znaczy, że nie kocha.
Cofnijmy czas i przenieśmy się nad Newę.
Mieszkanie – niegdyś mieszczańskie, rozległe, wielopokojowe, zamieniono po rewolucji w miejski kołchoz. W każdym pokoju inna rodzina, zatem jak to w takim kołchozie – i popijawa, i babskie pyskówki.
Dzieci?
Wwykłe do awantur, picia, bicia…
Ucieczka?
Podwórko – studnia, splugawione, zarzygane…
Miasto?
Jedno z piękniejszych miast świata, i jedno z najgroźniejszych. Miasto schizofrenicznie uporządkowane, podporządkowane regułom kąta prostego. Nie zboczysz, nie pójdziesz byle jak – na ukos, na skróty. Nic z tego. Nad tobą, nad twoim myśleniem panuje kąt prosty.
Zderzenie kąta prostego z dzieciństwem wśród krzyków i bicia.
Droga do czego?
Można zostać kolejnym odmóżdżonym lumpem, albo…
Przy określonej dozie inteligencji można się przyczaić.
Wybór?
Dać się bić, albo… bić innych.
Bez litości.
Panować nad emocjami. Bić „na zimno”.
Na śmierć.
I mieć drogę wyjścia z katowni, smrodu niesionej śmierci.
Otwarte drzwi.
Okazałe, ogromniaste drzwi.
Ucieczka?
Nie.
Przywołajmy obraz.
Zza zakrętu, z przestrzeni nieokreślonej (komnata? hall?) wyłania się krokiem baletowo – marszowym człowiek nieco myszowaty, wyłysiały, napompowany czym się da, wzrostu takiego sobie. Zbliża się do przestrzeni otwartej, prostokątnej – niemiłosiernie wysokiej, ograniczonej z dwu stron paranoidalnie wysokimi i wielgachnymi drzwiami tak złotymi, że przebija to wszelkie bezguście. Drzwi przytrzymuje dwu rosłych, operetkowych sołdatów.
Myszowaty facet tuż, tuż, zatem maestro operetkowej ceremonii zapowiada całemu, może nie tyle światu, co ustawionym służalczo pomagierom zła, że oto: WŁADIMIR WŁADIMIROWICZ PUTIN.
Scena ta zapewne utrwalana jest przez wszystkie szkoły teatralne świata jako przykład perfekcyjnie wyreżyserowanej, skrajnej śmieszności.
Wielkie, niebotycznie wysokie drzwi za którymi pokorni sługusi.
Władimir Władimirowicz oto następnie wkracza na czerwony dywan.
Zawsze mnie nurtują dwa pytania – czy facet czuje się w tym momencie jak królowa Anglii?
Czerwony dywan przywołuje na myśl przestrogę angielskich królów. Otóż jeśli król przesadzał z królewskością i wydatkami, city, czyli świat finansów kazał ustawić szafot i król bezpowrotnie tracił głowę.
Być może wszakże Władimirowicz ma kompleks Marilyn Monroe?
Kto wie?
Bliższa jestem jednak konstatacji, iż to lęki i dolegliwość dzieciństwa; ucieczka przez otwarte drzwi.
Pytanie – dokąd?
Zawsze mnie intryguje co jest dalej, za czerwonym dywanem?
Co tam jest?
Można nienawidzić ludzi, można nienawidzić człowieczeństwa, śmiechu, radości…
Można mianować się panem życia i śmierci własnego narodu, narodów po sąsiedzku – żeby śmiech zamarł, żeby świat zamarł ze zgrozy…
Ale co potem?
Co potem?!
Przywołam najpiękniejszą, antywojenną książkę świata: „Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej”.
Otóż w praskiej gospodzie „Pod kielichem” popijali sobie piwko Józef Szwejk – człowiek delikatnych manier, i prostaczek Palivec – właściciel gospody.
Czym wsławił się Palivec?
Ano tym, że wyniósł portret najjaśniejszego pana na strych, bo go muchy obsrywały.
I tak kończą się dzieje największych nawet i najjaśniejszych!
Agata